Dziś zgodnie z obietnicą przytoczymy przebieg dramatycznej przeprawy generała Kazimierza Turno (1778-1817) przez rzekę Berezynę. Dokładnie 208 lat temu odbyła się bitwa nad Berezyną (26-29 listopada 1812 r.), której uczestnikiem był również nasz bohater, weteran wojen napoleońskich, a także spadkobierca dobrzyckiego majątku.
W tekście przeczytajcie także o niezwykłych losach polskich ułanów walczących u boku Napoleona, a dzięki prawdziwym relacjom świadków i uczestników tamtych zdarzeń, poczujecie przeszywający mróz tamtych dni.
Zapraszamy do zagłębienia się w tej fascynującej lekturze, która jest jedynie niewielkim fragmentem publikacji „Generał Kazimierz Turno (1778-1817) i Dobrzyca jego czasów” autorstwa Kazimierza Balcera i Stanisława Borowiaka.
Fragmenty rozdziału: Od Moskwy po Berezynę
14 września czołowe oddziały Wielkiej Armii stanęły u wrót stolicy państwa carów, do której jako pierwszy wkroczył polski 10. pułk huzarów, dowodzony przez dawnego podwładnego Kazimierza Turny, płk. Jana Nepomucena Umińskiego. Niewiele natomiast wiemy o losach samego Kazimierza Turny i jego ułanów w końcowej fazie kampanii rosyjskiej, zapoczątkowanej 19 października odwrotem Napoleona z Moskwy, a potem krwawą bitwą o Małojarosławiec, która zmusiła cesarza do zawrócenia na ogołocony z kwater, zapasów i żywności w trakcie pochodu na Moskwę trakt smoleński. Dzielić musieli wówczas losy reszty cierpiących z głodu i mrozu żołnierzy rozprzęgającej się coraz bardziej i z dnia na dzień niknącej Wielkiej Armii. Masowe padanie koni – których Francuzi nie chcieli wzorem Polaków podkuć na ostro – zwłaszcza po gwałtownym uderzeniu zimy na początku listopada, sprawiało, że pozbawieni ich kawalerzyści zasilało szeregi oderwanych od oddziałów maruderów, którym najczęściej tylko szczęśliwe traf pozwalał uniknąć śmierci z głodu lub z rąk polujących na łupy Kozaków.
Można jedynie przypuszczać, że w trakcie odwrotu los gen. Kazimierza Turny nie należał do najgorszych – ciągle dysponował własnym wierzchowcem, towarzyszył mu też cały czas służący Marcin, który doprowadził parę koni aż do Wilna. Nieco więcej wzmianek o naszym bohaterze pojawia się dopiero przy okazji ostatniej bitwy kampanii, gdy, Wielka Armia usiłowała wyrwać się z pułapki, jaką nad Berezyną zastawiały trzy armie rosyjskie. Prócz głównych sił Kutuzowa zamknąć ją miały posuwająca się od północy armia gen. Piotra Wittgensteina oraz nadciągająca od południa armia Dunaju admirała Pawła Cziczagowa, którego oddziały zajęły najpierw Mińsk, a następnie, po walce z dywizją Dąbrowskiego, zdołały spalić most w Borysowie, gdzie pierwotnie zamierzał przeprawić się cesarz. Z zaciskającej się pętli zdziesiątkowaną armię wyrwał szereg przypadków i szczęśliwych zbiegów okoliczności – nieudolność dowódców rosyjskich, odnalezienie przez polskich kawalerzystów brodu pod Studzianką, gdzie, dzięki wielkiemu poświęceniu francuskich i polskich saperów, w błyskawicznym tempie stanęły dwa mosty, wreszcie błysk geniuszu Napoleona i postawa jego zdolnych do walki oddziałów, w znacznej części składających się teraz z Polaków.
W rezultacie przez cztery dni, (od południa 26 listopada do wczesnego ranku 29 listopada) na zbawczy prawy brzeg Berezyny zdołało przeprawić się ok. 47 tysięcy ludzi, przy czym jednostki zwarte zdołano przeprawić już w ciągu pierwszych dwóch dni. Dla przykładu zaraz po zbudowaniu pierwszego mostu przeszły go pułki brygady Dziewanowskiego, natomiast resztki kawalerii Latour-Maubourga 27 listopada ok. 21.00 (następnego dnia wysłano je z powrotem dla wsparcia korpusu Victora, na korzyść którego zdążyły jeszcze wykonać udaną szarżę). Z kolei niemal cały dzień 28 listopada z mostów mogli korzystać tłoczący się niemiłosiernie maruderzy, tabory, bagaże i cywilni uciekinierzy.
Przekroczenie rzeki Berezyny, Peter von Hess, 1844 r.
Przeprawa przez Berezynę miała się okazać fatalna w skutkach również dla Kazimierza Turny, choć lakoniczność przekazów źródłowych sprawia, że znane nam fakty dość trudno umiejscowić w scharakteryzowanym tu pokrótce szerszym kontekście wydarzeń. Z relacji Adama Turny wiemy, że w pobliżu przeprawy generał miał zgubić swojego służącego Marcina, którego wraz z parą koni pamiętnikarz odnalazł dopiero na początku grudnia w Wilnie.
Z pewnością też generałowi nie towarzyszył wówczas adiutant, który z przekraczania Berezyny pozostawił dość obszerną relację. Jak pisał po latach, jeśli chodzi o mnie, to sądziłem, że umrę z wycieńczenia; moje wnętrzności krzyczały z głodu a mój nędzny ubiór wystawiał mnie na uderzenia tego śmiertelnego zimna, które zebrało tyle ofiar. Nieokreślony instynkt, jeden z tych proroczych impulsów, jakie się przytrafiają w młodości, kazał mi pomyśleć o dywizji gen. Dąbrowskiego. Jego oddziały przybywając z Mohilewa mogły mieć zapasy żywności. Owładnięty tą myślą, która dodawała mi odwagi i napełniała nadzieją, udałem się na most. Słyszałem tylko monotonne dźwięki ocierających się brył lodu, które unosiła Berezyna. Nikt nie przejeżdżał. Po dostaniu się na przeciwległy brzeg, skierowałem się na lewo, w stronę lasu, który zasłaniał przyczółek borysowski. Wokół dużego ogniska znajdowało się czterech oficerów polskiej artylerii. Kapitan, który mnie rozpoznał krzyknął: drogi przyjacielu, jak ty wyglądasz! Zaoferował mi swoją manierkę, której zawartość opróżniłem jednym łykiem. Porażony tą dawką alkoholu, rzuciłem wokół siebie spojrzenie człowieka, który się budzi. Przed barakiem, dość smakowicie wyglądająca kaczka, okręcała się na rożnie. Wrzenie w dwóch rondlach brzmiało jak harmonijna melodia kuchenna, co wywoływało dziki błysk w naszych oczach. Oddając się zatem żarowi rozpaczliwego i wściekłego apetytu, poczułem jak moje serce się rozgrzewa a moja krew zaczyna krążyć. Przypomniałem gospodarzowi, że największy z filozofów Sancho Pansa powiedział, że człowiek nie tworzy swojego brzucha, ale że to brzuch tworzy człowieka. Usłyszeliśmy huk armaty i zacząłem machinalnie śledzić potyczkę. Cały las pokrył się gęstym, niebieskawym dymem, a tysiące kul cięły gałęzie. Mojemu nocnemu gospodarzowi pocisk armatni urwał ramię. Z sercem przepełnionym boleścią wróciłem na brzeg Berezyny. Rosjanie wznieśli na wzgórzach swoje działa czym wywołali u dziesięciu tysięcy rannych bądź chorych żołnierzy przerażenie i widmo śmierci. Liczne rozbite wozy i furgony były poprzewracane jedne na drugie. Całe szeregi przerażonych ludzi były popychane przez następne grupy innych nieszczęśników. Przeszywające krzyki tych biedaków, przestrach tych, którzy zranieni kulami wroga spieszyli do nich, by być przez nich zabranymi przy ich powrocie nad rzekę. Jaszcze i pociski wybuchające w środku tego zamętu, wrzaski, jęki... W końcu most się zawalił z przerażającym trzaskiem i zniknął w falach.
Kazimierzowi Turnie przyszło przekraczać rzekę w o wiele dramatyczniejszych okolicznościach. Jak pisał spowinowacony z nim Franciszek Gajewski, generał, przepłynął Berezynę na koniu i dopiero po 24 godzinach mógł zmienić odzież, wodą przesiąkniętą, przez co miał być później chory na piersi z powodu przemarznięcia i umrzeć na suchoty. Siostrzeniec Turny, Józef Grabowski, twierdził natomiast, że wuj umarł z odniesionych ran przy przejściu wpław Berezyny, a brat tegoż, Adam Grabowski, że generał pod Berezyną ciężki otrzymał postrzał. O dziwo bliższych szczegółów na ten temat nie podają zapiski Adama Turny, który o stanie zdrowia brata wspominał dość często, używając jednak zwykle określeń o raczej ogólnikowym charakterze (słaby, chory i cierpiący itd.).
Po śmierci Kazimierza i dokonanej wówczas sekcji zwłok, zanotował wszakże, że miał on przyrośnięte porozrywane płuca po lewej stronie, co, jak się wydaje, przesądza kwestię, że generał istotnie został nad Berezyną ciężko ranny i że to właśnie rana, a nie powikłania wynikające z przepłynięcia rzeki na mrozie, przyczyniła się do jego przedwczesnego zgonu.
Przejście przez Berezynę, January Suchodolski, 1859 r.
Dodajmy, że w obliczu panujących wówczas warunków naturalnych i atmosferycznych przepłynięcie rzeki wpław stanowiło samo w sobie spory wyczyn. Jak pisał Marian Kukiel, rzeka Berezyna pod Studzianką miała szerokości około 40 m; ale przybór, wywołany topnieniem śniegów i lodów, pokrył wodami bagniste brzegi na szerokość ogólną 70-80 m. Bród, jeszcze 22 listopada głęboki zaledwie na 1,25 m, pokryty był wartkim nurtem na głębokość dochodzącą miejscami do 2 m. Mróz, trwający od wieczora 24 listopada, stwarzał już krę, obficie płynącą po rzece, natomiast na bagnach nadbrzeżnych lód, jeszcze cienki, załamywał się już pod kopytami koni, kołami dział i furgonów. Szczególne problemy stwarzał prawy brzeg rzeki, gdzie pas o szerokości ok. 500 m nad samą wodą był właściwie słabo zamarzniętym bagnem, które przechodziło z wolna w podmokły teren i kończyło się u stóp skarpy, wysokiej na 10 m. Skarpa stanowiła zachodni skraj doliny Berezyny, która szczególnie szeroko rozlewała się na wiosnę. Po takich powodziach pozostało na prawym brzegu kilka płytkich podłużnych stawów. Przedostanie się na trwały grunt było więc szczególnie trudne dla artylerii i taborów, a nawet dla kawalerii.
Nic więc dziwnego, że gdy jeszcze przed zbudowaniem mostów przez Berezynę przeprawiali się polscy kawalerzyści z 8. pułku szwoleżerów-lansjerów, to – jak zapisał jeden ze świadków wydarzeń – zgromadzona na lewym brzegu armia wydawała okrzyki podziwu, widząc, jak ci dowódcy pierwsi dają jej przykład odwagi. Zaiste, najsilniejsi mogli żywić obawy. Prąd zmuszał biedne konie by płynęły ukosem, co wydłużało drogę w dwójnasób. Ponadto kry uderzały o piersi i boki wierzchowców.
Jak zatem widać, decyzja o przebyciu rzeki wpław wymagała zarówno dużej wiary w umiejętności własne i wierzchowca, jak i sporej dozy determinacji, której źródłem musiała być oczywiście niemożność skorzystania z któregoś ze zbudowanych mostów. Warunki takie panowały na brodzie pod Studzianką zwłaszcza 28 listopada, czyli trzeciego dnia przeprawy, gdy, po przejściu jednostek zachowujących zwartość organizacyjną, mosty zablokowały wzajemnie tratujące się tabory i maruderzy, zaś pilnujący ich żandarmi wyraźnie faworyzowali Francuzów, nie przepuszczając nawet drobniejszych niezdemoralizowanych jeszcze oddziałów innych narodowości.
Pamiętać trzeba, że do mostów trzeba było się w ogóle dostać, przebijając się wśród kłębowiska ludzi, koni, i wozów, co dla pojedynczego człowieka lub nawet kilku czy kilkunastoosobowej grupy mogło być niezmiernie trudne. Być może – choć oczywiście to jedynie hipoteza – oderwany od swych żołnierzy (a nawet służącego) Turno również utknął w podobnym zatorze. Co więcej, przeprawa tego dnia była już ostrzeliwana przez Rosjan i pokonanie przeszkody w postaci spanikowanego tłumu mogło być jeszcze trudniejsze, dodatkowo zachęcając w ten sposób do podjęcia ryzykownej próby przebycia rzeki wpław. Decydowali się na to zresztą również inni, z różnym wszelako skutkiem.
Odwrót spod Berezyny, Julian Fałat
Jak pisze Robert Bielecki, niektórzy żołnierze – zwłaszcza kawalerzyści – usiłowali przepłynąć Berezynę wpław. Tylko niewielu jednak zdołało szczęśliwie przedostać się na prawy brzeg, a i tam groziła im rychła śmierć, jeśli nie zdołali ogrzać się przy ogniskach i zmienić ubiór. Kapitan saskich kirasjerów, Christian Grontz, wspomina, że był świadkiem jak kilku polskich jeźdźców starało się przepłynąć rzekę. Po drugiej stronie jednak były zwały lodu i słabe konie nie mogły wydostać się na brzeg. Wszyscy Polacy potonęli.
Można też domniemywać, że wobec tak trudnej do przebycia wpław rzeki, generał raczej nie zdecydowałby się na ten krok, gdyby wcześniej, tj. jeszcze na jej lewym brzegu był już poważnie ranny, zapewne zresztą w takim wypadku nie starczyłoby mu też sił, by tego dokonać. Możliwe więc, że kula, która po latach miała przyczynić się do jego śmierci, dosięgła Turnę dopiero w trakcie przeprawy (28 listopada była ona już ostrzeliwana przez siły Wittgensteina) albo nawet nieco później, już na prawym brzegu Berezyny.
Po bitwie zaczynała się najbardziej dramatyczna faza odwrotu resztek Wielkiej Armii, kiedy na trasie do Wilna większość jednostek rozprzęgła się całkowicie, a walczono już nie tyle z wrogiem, co zimnem, głodem i demoralizacją. Ciężko ranny Kazimierz udał się do Wilna w powozie Jana Szwerina, szefa artylerii w dywizji Dąbrowskiego, i zapewne bezpośrednio potem w dalszą drogę do Warszawy i Poznania. Dopiero wtedy też mógł go odwiedzić brat Adam Turno, który dopiero 19 stycznia relacjonował w swoim pamiętniku: ruszyłem do Poznania, aby brata mego zobaczyć. Zastałem go słabego, odbył śmiertelna chorobę w Warszawie, głos mu się odmienił, nigdy bym go nie poznał, gdyby w ciemnym pokoju był rozmawiał.
Nieszczęśliwa kampania dobiegła wreszcie końca. Dla naszego bohatera była ona podwójnie gorzka – odniesione rany sprawiły bowiem, że nigdy już nie będzie miał okazji stanąć na polu walki, by z szablą w ręku wziąć rewanż za doznane w 1812 r. klęski.
Więcej o historii naszego bohatera przeczytacie na w naszej publikacji „Generał Kazimierz Turno (1778-1817) i Dobrzyca jego czasów” dostępnej również z sklepie internetowym.